Tytuł: Drzewo sprzeczki Autor: Jan Darowski Opracowanie graficzne: Hanna Wolska-Czachorowska Rok i miejsce wydania: Londyn 1969 rok Wydawca: Oficyna poetów i malarzy (The Poets' and Painters' Press) Informacje dodatkowe: Tom poezji opatrzony jest dedykacją: Justynie, Adamowi, Markowi (na potem)

Post Mortem Z gwiazdą Dawida zeszli pod naszą ziemię, zatruli powietrze dwutlenkiem śmiertelnych Psalmów musimy się dusić, my, mordu świadkowie, za drugą rączkę z katem iść pochyleni w dziejach.
Nie pomoże alkohol. Na powierzchnię wypływa oleistą purpurą nasza hipokryzja. Nie pomogą pomniki i fakt żeśmy bezbronni byli jak oni. Nie wszystkich smucił miecz rozcinający węzeł Gordyjski dla nas, rozcinający dwa życia narodu. Nie pomoże alkohol, Lete tchórzów i głupców.
Morderca może w białych rękawiczkach podawać rękę tym co ocaleli. Może powiedzieć, patrz moja prawica czysta jest, nie wiedziała co druga ręka czyni.
A zamyślony hura-chrześcijanin, strząsając popiół cygara w Atlantyk, rzec może, owszem, napis był i ręka, ale nie miałem z sobą okularów.
Ale my w spisku byliśmy najstarsi, nawet milczeniem nie zobowiązani, jedliśmy chleb wspólny, z tej samej skały pili, ich ręce dotykały nas, bezkrwiste ręce biblijnych krawców -
…...........................................
Te same ręce wiatrem za szybą szarpią czerwony wstyd wieńca szarpią pamięć
Drzewo sprzeczki Nagle między nami z niczego cisza ciężka i pełna obrazy w pośrodku: kaktus
Ile zupy w tych gwoździach
Ile w tej zupie oczu
w oczach żalu
Gdyby choć dąb z wroną w ambonach jego z bankierską trumną
Albo jabłoń dzika z płonką gnothi seauton o smaku noża
Lub byle świerk ze sztuczną zimą waty z szyszką serca w środku wyschniętą
Lecz w tej parodii drzewa gdzie sęk?
Nawet aby spocząć w cieniu jego trzeba fakirem być
Moje, święcone Florianowi Śmieji Średnie jajo ledwo wyjęte spod czarnego ogona z nieujawnionym jeszcze żółtkiem słońca: zaskorupienie w śnie
Oto do czego oblizuję się oblizuję się (choć Mercator pokazuje dobitnie że dla wszystkich nie starczy) wołam litwo ojczyzno
O jaje pomalowane na pstrą kraszankę wódką święcone co w twoim wnętrzu na jaki śpiew zanosi się jaki pazur/
Już cię mieniono jajem Paraklety świata sumieniem już ostrzegano: papuże jajo wieczna w nim dla nas huśtawka
a wciąż jesteś jakim cię znalazł w boru Swarożyc z gniazda niepwenego nijak na sztorc cię postawić
A stłuc? ...zbliża się czas tłuczenia w nowym naczyniu
Stara patelnia tymczasem wisi na haku we wiarygodnej wieży na czym hak wisi nikt nie wie kto go nie połknął
Nie tkwi on w oku bliźniego ani w belce w oku bliźniego ani jego żony oku które widziało cud i wypadło i stłukło się na wieki wieków amen
Lecz wyżej gdzie dmucha w dudy doskonałości Duch albo gdzie orzeł pokonany przez reszkę albo też zwykle od ucha do ucha poderżnięte gardło śpiewa i aniołowie się wędzą w dymie wiejskich kadzideł
Czy czujecie już uchwyt patelni w ręku czy wiecie co się smaży o jakim jajku bajka?
Białko zalewa się białkami oczu w magmę sentymentalną która po dalszym podgrzewaniu okazuje się nie będzie bazaltem ani budowlą ani rzeźbą białą ani niczym w co skraplają się sny bo oto nam ręce parzy prawosłowiański łój z jego prazapachem łojowej czaszce z jego niestrawnością preorganiczną z jego zwojami tłustych zawiłości o życiu o śmierci o destylacjach z niezapominajek o zbawieniu w bursztynie
Orient zdezorientowany trochę turban trochę turkot piątego koła wozu Europy …................................. Nabijmy sobie tym fajkę i spalmy …................................. Piersi mam pełne skorup
Węgorz Nieraz go miałem widziałem pod wodą w cieniu cienia cień z wędki wysnuty w sennych wodorostach wyobraźni chłopca złote jego oczy zapalały się gasły
Wreszcie dopadłem gada gdy po rosie sunął nad rzeką do grochu zarzuciłem nań worek
Wił się podemną prężył wściekle gryzł kamień rękę znalazł i zmiażdżył mu głowę
Rozluźniło się wysokie napięcie woltaż jego mięśni wsiąkał w ziemię drgawkami wnet zawisł mi w ręku jak zbłocony kabel – żarówki ócz zgasłe
Było w morzu ciemniej czy jaśniej? Albo w moim życiu?
Zapalało się we mnie tam nad rzeką coś co trudno nazwać światłem
Lustro To było dziwne lustro i bardzo głębokie i mieszkała w nim Pani podobna do mamy
Siedziały z sobą często z rozczesanym wzrokiem i o czymś bardzo ważnym namiętnie milczały
I ja tam raz spojrzałem stojąc na szufladzie w środku był inny chłopak pewno syn tej Pani i język mi pokazał i ja mu też
Nigdy przedtem nikomu tego nie zrobiłem to ten inny chłopak on złego mnie uczył
Ale to było dawno bardzo dawno temu i już nie pamiętam kiedy się rozbiło
Ciekawe czy on żyje czy urósł i czy wie jak ja się strasznie bałem że tak zostaniemy
z wywieszonym językiem długim nieskończenie
i że się zamknie za nami dębowa szuflada że śmiać się po nas będą cyniczne grzebienie
Droga Gdy człowiek zgubi siebie zaczyna szukać drogi okrężnej do Indii albo na księżyc lub do socjalizmu i ścina drzewa głowy wszędzie leje beton brukuje stawia znaki i latarnie
Ale z lasami znikła święte Jeruzalem miasto Przymierza wydrenowano tęczę wraz z wodą moczarów
Boją się nas zwierzęta i kwiaty nie chcą już z nami rozmawiać ani Bóg- otwieramy usta sypią się kamienie
Cóż zrobi z tym człowiek?
Stawia sobie dom wieżę bełkotu więzienie nagrobek i zimny z czoła ocierając pot na klęczkach w polu plecami do słońca brukuje brukuje swą drogę z nikąd do nikąd
Życie Razem bawili się pod stołem stawali na nogi z biegiem czasu biegli beztroscy jak dzieci którym w zegarze najważniejsza kukułka blaszany kogut na wieży dyrygujący wiatrami najwyższym dostojnikiem Kościoła
To samo słowo wschodziło im rano w gałęziach gruszy w promieniach poezji to samo serce zachodziło za las oczy za mgłę ręce w włosach matki
Wracali z wypraw w góry nieziemsko skupieni niosąc lipcową noc na plecach jak skrzydła ogromne w tym samym zimowym księżycu maczali swe pióra by opisać śmierć
I tu rozdzieliło ich życie
oni widzą wciąż na wzgórzu szkielet z czerwonym jabłuszkiem w chłodnych tiulach mgły
on: rozżarzoną równinę na której drżącą ręką stawia krzyżyk za krzyżykiem
jak analfabeta podpisujący niezrozumiały dokument
Iskra W popiele którym sobie posypałem głowę była iskra
w worku którym zasłoniłem twarz było ziarnko
pod ziemią w której skryć się chciałem szperał złoty korzeń
już się nie boję sam na sam zostać z prawem grawitacji z jedwabnym krawatem
już nie woła dno
W popiele którym sobie posypałem głowę była iskra
Miłość Nad nami mrok odległe światła wiecznych zaniemówień wewnątrz: mróz i mgła podskórne horyzonty przeczucia kruche gałązki gestów zbłąkane ptaki słów
Między nami przepaść umownie nazwana miłością dwie głuche ściany z gruzu serca porośnięte mchem staramy się nie krzyczeć drzwi zamykać cicho nie wywołać lawiny
Bo na dnie bawią się nasze dzieci łaszą się do kwiatów mruczą do kamieni stają na tylnych łapkach i w tą czy tamtą stronę próbują się wdrapać aby spojrzeć nam w oczy
Widzimy siebie poprzez lata świetlne spuszczone powieki pocałunkami dzieciom zaklejamy usta mówimy: miłość jest ślepa
Duchy Kto pisakiem rzuca w okno przy którym chciałem tworzyć nowy piękny świat w domu który miałem zbudować w miejscu które mówi gdzie i kim jestem
nad morzem które zacisnęło się w bezsilny przypływ-odpływ pięści?
|
Stworzone dzięki Joomla!.
Designed by: Joomla 1.5 Template, what is dns alias. Valid XHTML and CSS.